Melancholeria kole drogi, którą gnojówkię wywożom
dział: Inowrocław / dodano: 09 - 02 - 2023
To coś okropnego. Opisywać tego nie mogę. Dekret prasowy jest wrażliwy na wyrazy cuchnące, jakimi musiałbym opisać to, co zastałem – tak późniejszy dziennikarz Henryk Wieszok relacjonował w Dzienniku Kujawskim wizytę w Warszawie na ul. Inowrocławskiej.
Przypadłością wielkich miast jest, że po pewnym czasie nie mają już pomysłów na nadawanie nazw nowym ulicom. Kiedy już skończą się wszystkie lokalne znakomitości, wszyscy legendarni bohaterowie, gdy jest już Różana i Kwiatowa, gdy jest Długa, Krótka, Szeroka i Średnia, gdy wymienieni są wszyscy królowie, pozostają… inne miasta.
Mieszkańcy Inowrocławia zapewne ucieszyli się, że mają swoją ulicę w stolicy. Choć raczej niewielu wiedziało o jej istnieniu. Radość była wielka, gdy wiadomością tą wiosną 1939 roku podzielił się autor artykułu i zdjęć (niestety, jakość kiepska) Henryk Wieszok, który o istnieniu ulicy Inowrocławskiej także dowiedział się przypadkiem. Duma pewnie byłaby wciąż powszechną, gdyby nie kilka przykrych szczegółów.
Faktem jest, że „turysta” porę wybrał sobie najgorszą. Zimą pewne… niedociągnięcia przyprószyłby śnieg, jesienią opadające liście, a latem zieleniłaby się piękna trwa. A na przełomie lutego i marca? Błoto i plucha! Taki też widok ujrzał autor, pisząc artykuł stylizowany na list do ukochanej, w tym wypadku personifikowanego Inowrocławia.
W związku z niewątpliwymi zaletami literackimi tej figury stylistycznej, publikujemy obszerne fragmenty tego „listu” w oryginalnej pisowni.
Znów daleko jestem od Ciebie. Niema Cię. Za dnia po ulicach nikt już nie skomli obok o „pińć groszy na chlib dla matki”, po kawiarniach i sklepach ludzie już nie patrzą na mnie jak na człowieka przynoszącego w dłoniach tyfus, niezapłacone nakazy w kieszeniach i w zębach wyostrzony nóż.
Jesteś daleko, ale przecież nie tak daleko, abym Cię nie widział. Nie słyszę dzwonów Twych kościołów, ani syren Twych fabryk, ani zgrzytu tramwaju na zakręcie na Rynku, ani gramofonu z „Ziemiańskiej”, ale przecież nie zapomniałem dźwięku Twego imienia i wiem, w którą stronę stanąć tutaj twarzą, aby w nią uderzył powiew Twojego przedmieścia. Spotykam Cię na każdym kroku, w każdej wnet ulicy.
Jesteś w rozkładzie jazdy w hollu dworca głównego. Pociąg „z peronu czwartego, dolnego poziomu odjeżdża o godz. 15 minut 20” i gdzieś na 270-tym kilometrze zatrzyma się przed Tobą. Jesteś też na Placu Napoleona w taryfie rozmów telefonicznych. Nie wiem tylko czy w przeciągu trzech minut i za 1,80 zł powiedziałbym Ci dlaczego Cię kocham. Jesteś w wielu, wielu jeszcze miejscach Wielkiego Miasta.
Przypadłością wielkich miast jest, że po pewnym czasie nie mają już pomysłów na nadawanie nazw nowym ulicom. Kiedy już skończą się wszystkie lokalne znakomitości, wszyscy legendarni bohaterowie, gdy jest już Różana i Kwiatowa, gdy jest Długa, Krótka, Szeroka i Średnia, gdy wymienieni są wszyscy królowie, pozostają… inne miasta.
Mieszkańcy Inowrocławia zapewne ucieszyli się, że mają swoją ulicę w stolicy. Choć raczej niewielu wiedziało o jej istnieniu. Radość była wielka, gdy wiadomością tą wiosną 1939 roku podzielił się autor artykułu i zdjęć (niestety, jakość kiepska) Henryk Wieszok, który o istnieniu ulicy Inowrocławskiej także dowiedział się przypadkiem. Duma pewnie byłaby wciąż powszechną, gdyby nie kilka przykrych szczegółów.
Faktem jest, że „turysta” porę wybrał sobie najgorszą. Zimą pewne… niedociągnięcia przyprószyłby śnieg, jesienią opadające liście, a latem zieleniłaby się piękna trwa. A na przełomie lutego i marca? Błoto i plucha! Taki też widok ujrzał autor, pisząc artykuł stylizowany na list do ukochanej, w tym wypadku personifikowanego Inowrocławia.
W związku z niewątpliwymi zaletami literackimi tej figury stylistycznej, publikujemy obszerne fragmenty tego „listu” w oryginalnej pisowni.
Znów daleko jestem od Ciebie. Niema Cię. Za dnia po ulicach nikt już nie skomli obok o „pińć groszy na chlib dla matki”, po kawiarniach i sklepach ludzie już nie patrzą na mnie jak na człowieka przynoszącego w dłoniach tyfus, niezapłacone nakazy w kieszeniach i w zębach wyostrzony nóż.
Jesteś daleko, ale przecież nie tak daleko, abym Cię nie widział. Nie słyszę dzwonów Twych kościołów, ani syren Twych fabryk, ani zgrzytu tramwaju na zakręcie na Rynku, ani gramofonu z „Ziemiańskiej”, ale przecież nie zapomniałem dźwięku Twego imienia i wiem, w którą stronę stanąć tutaj twarzą, aby w nią uderzył powiew Twojego przedmieścia. Spotykam Cię na każdym kroku, w każdej wnet ulicy.
Jesteś w rozkładzie jazdy w hollu dworca głównego. Pociąg „z peronu czwartego, dolnego poziomu odjeżdża o godz. 15 minut 20” i gdzieś na 270-tym kilometrze zatrzyma się przed Tobą. Jesteś też na Placu Napoleona w taryfie rozmów telefonicznych. Nie wiem tylko czy w przeciągu trzech minut i za 1,80 zł powiedziałbym Ci dlaczego Cię kocham. Jesteś w wielu, wielu jeszcze miejscach Wielkiego Miasta.
Znają tu Inowrocław dobrze. Niektórzy pamiętają jeszcze jak to bokserzy inowrocławscy całowali się bratersko i na miłą „wiecznej rzeczy pamiątkę” fotografowali się pod ramię z Makabyeuszami (a podobno 190 żydów ma cały Inowrocław!) Pytali mnie po tej przykrej Goplanadzie tutejsi. Czy aby ta Goplania nie miała czasem za babkę starą Abrahamową? Czy Gopło nie ma czasem wód czerwonych, jak morze Czerwone? Szczupaki i liny w galarcie warszawskim pochodzą co prawda z żydowskich sklepów i z Gopła, ale chyba Piast nie miał ryżego zarostu i nie wszyscy chyba bokserzy inowrocławscy władają już dobrze żargonem. Brzydko ich tu wspominają. Przegrali nie tylko z Nalewkami ale i z całą Warszawą.
Tu słowo wyjaśnienia. Dywagacje żydowsko-bokserskie, o wyraźnym acz charakterystycznym w Dzienniku Kujawskim nacechowaniu antysemickim odnoszą się do wydarzeń z marca 1938 r. kiedy w meczu pięściarskim Goplania Inowrocław przegrała w Warszawie z Maccabi 6:10. Oburzenie wrogo nastawionych do społeczności żydowskiej Polaków wywołał już sam fakt wyjścia do pojedynku z Żydami, a porażka tylko pogłębiła frustrację.
Wracając już do samego artykułu... Pewnego dnia autor natknął się w gazecie na informację, że „ofiarą niedzielnej bójki na Woli padł Felicjan Półroczniak (Inowrocławska 5)”.
Przecieram oczy – czytam raz jeszcze: Inowrocławska 5. Nawet dość tłustym drukiem. Przeszła wtedy przeze mnie iskra, którą nazywają elektryczną, ale która przecież poraża bólem bardzo serdecznym. Ostatecznie mogły mnie nie obchodzić te kłóte rany, ani ta wódka, wypita, a nie zapłacona przez Felusia P. ale ta ulica Inowrocławska – tu w Warszawie? Nie. To było odkrycie naprawdę bardzo miłe.
Tego samego dnia kupiłem jeszcze „plan miasta Warszawy z nowymi nazwami ulic i rozkładem jazdy tramwajów, za jedyne 50 groszy” i począłem szukać tej bliskiej sercu ulicy. Jest. Na Woli. Jaknajprędzej zapragnąłem ją zobaczyć i dlatego już następnego dnia udałem się na Wolę. Za radą życzliwych znajomych przyrządziłem sobie na drogę zakąski, ubrałem się cieplej i zostawiwszy w domu zegarek i co bardziej wartościowe, skreśliwszy na wszelki wypadek kilka słów do najbliższej rodziny, wsiadłem w tramwaj. W dziewiątkę.
Kiedy po godzinie jazdy zostałem sam jeden z tramwaju, pokazał mi coś konduktor. „To tu! Niech Pan wysiada! Dalej nie jedziemy!” Z zachowaniem tedy wszelkich środków ostrożności (przed oczami stanął mi nagle Feluś P. z kłótymi ranami) począłem rozglądać się za ulicą Inowrocławską.
Jest. Przy Górczewskiej, za wiaduktem kolejowym stoi barak i stodoła. Między nimi wiedzie gdzieś w pole jakiś przejazd. Ale nie. Nie! To nie jest przejazd. To coś okropnego. Opisywać Tobie tego nie mogę. Dekret prasowy jest wrażliwy na wyrazy cuchnące, jakimi musiałbym opisać to, co zastałem. Zdążyłem jeszcze tylko zatrzymać jednego chłopczyka (bądź co bądź, jestem odważny!) i zapytać: Dokąd prowadzi to... to…
- Gnojówkie tędy panie w pole wywożom i także samo rozmaite inne paskudztwa z miasta! A za tamtą…
Nie! Dosyć! Więcej już ani moralnie, ani fizycznie nie wytrzymałem. Nikt by nie wytrzymał! Uciekłem z tamtąd. Pamiętam jeszcze tylko tyle, że nad tym wszystkim co widziałem, wąchałem i czułem – na stodole przybity wisiał szyld: „Ulica Inowrocławska”.
Wróciłem do siebie wściekły, zziębnięty. Zakąski oddałem gospodyni nieruszone. (A tak lubię zajęczy pasztet!) Melancholeria gryzła mnie gryzła mnie przez długie zimowe dni i myślałem z goryczą – jakże to tak być może? Więc Ty i 40 tysięcy Twoich mieszkańców macie być pozbawieni już zupełnie prawa do godności? Więc obojętne Ci jest całkiem dobre Imię?
Nie. Tak być nie może. Możesz być straszliwie słone (z powodu: sól), możesz się zapadać z tego powodu, możesz być babskie, bardzo małe i ciemne, biedne i brudne, ale nie możesz być symbolem rynsztoka, śmietnika! Nie wolno Ci zapadać się w ziemię słoną ze wstydu! Z gardziel 40-tu tysięcy musi się wyrwać wielki krzyk protestu! Wszędzie, w całej Polsce, Imię Twoje wymawiać muszą z głębokim uszanowaniem. Tym więcej w stolicy kraju. Przeciw złu wyrządzonemu Tobie uroczyście musi wystąpić też Rada Miejska. Tych 190-ciu żydów i jeden wielki mason (zapewne chodzi o Wilhelma Warschauera, który był Grand Sire Wielkiej Loży Polskiej – dop. aut.) nie będą mogli stanąć Ci na drodze do czystości, porządku i sławy. Protest musi być uchwalony jednogłośnie!
Albo więc ulicy Inowrocławskiej w stolicy nie będzie wcale, albo będzie piękna, zielona, czysta, rozbudowana, szeroka, nowoczesna i polska, tak, jak pięknym, zielonym, czystym, rozbudowanym, szerokim, nowoczesnym i polskim jest Inowrocław.
Protestu samorządu lokalnego raczej nie było, a przynajmniej nie dokopaliśmy się do informacji o nim w lokalnej prasie. Pamiętać należy, że wiosną 1939 r. nie tylko kujawskie społeczeństwo miało inne, zdecydowanie poważniejsze problemy. Wszyscy zdawali sobie powoli sprawę, że nadchodzi wojna.
Dziś Warszawa ma nadal ul. Inowrocławską. Nie ma jej na Woli, ale jest na Mokotowie. Zdecydowanie ładniejsza. Pokazujemy jej fragment na Google Map. Choć kto wie, może nawet teraz czasem tam niespecjalnie pachnie...