Ofiara straszliwej zemsty
dział: Obyczaje / dodano: 10 - 05 - 2022
Był piątek, 25 października 1934 roku, ledwie kilkadziesiąt minut wcześniej zegary wybiły północ. Cichą o tej porze ulicą Szkolną wstrząsnęła nagle wielka eksplozja. Detonacja była tak głośna, że zbudziła wszystkich mieszkańców miasta, a słyszalna była nawet w okolicach. W płomieniach stanął dom Łuczaków pod numerem 8. Nad ranem znaleziono w gruzowisku zwłoki młodego mężczyzny, a rewelacje, plotki i spekulacje dotyczące przyczyn tragedii sprawiły, że Pakość znalazła się na czołówkach niemal wszystkich gazet w kraju.
Zmarłym był 28-letni plutonowy Marceli Kozłowski, z zawodu murarz, który kilka dni wcześniej wrócił z ćwiczeń wojskowych, jakie odbywał w bydgoskim 16. pułku ułanów. Uchodził za człowieka spokojnego, ale bardzo odważnego.
Jak szybko ustalono, źródło eksplozji znajdowało się w oficynie na strychu, a zwęglone zwłoki mężczyzny znaleziono w pokoju przylegającym do miejsca wybuchu. - W czasie akcji ratunkowej jeden ze strażaków ściągnął bosakiem jakąś bezkształtną masę. Oczom obecnych przedstawił się straszny widok, bowiem w bezkształtnej masie rozpoznano zwęglone ciało ludzkie bez nóg – pisał Dziennik Kujawski.
Właścicielka domu, Florentyna Łuczakowa z córką spały w innej części domu, do której nie doszła eksplozja. Męża pani domu oraz jej synów nie było – mieli firmy budowlane i pracowali poza Pakością.
Co interesujące, gdy podczas początkowej fazy akcji ratunkowej kobiety pytane, czy ktoś jest w płonącej części domu, twierdziły, że nikogo tam nie ma. - Zerwawszy się ze snu, poczęły głośno lamentować, a na pytanie strażaków i policji, czy w płonącym domu ktoś nocuje, oświadczyły kategorycznie, że tam nikogo nie ma – cytowała prasa.
Dopiero później okazało się, że zmarły do domu wszedł jakieś pół godziny przed wybuchem.
Cała Pakość, ale nie tylko, zadawała sobie pytanie: Czym był spowodowany wybuch? Jego siła była tak wielka, że rozsadziła mury i zrzuciła dach na podwórze.
Co mogło mieć taką moc? Pierwsza wersja o eksplozji gazu, którego kurki odkręcono, została niemal od razu wykluczona. W miejscu, gdzie doszło do wybuchu nie było bowiem instalacji.
- Natomiast w innych pokojach, gdzie znajdowała się instalacja, gaz również nie mógł być wypuszczony. Łuczakowie zużyli od 1 października do krytycznej nocy zaledwie półtora metra sześciennego gazu. Ilość ta nie wystarczyłaby do wybuchu – stwierdził kierownik pakoskiej gazowni, Olsztyński.
Skąd więc taka siła? Drugą hipotezą była mocno krążąca wśród mieszkańców plotka, że Kozłowski przywiózł z wojska materiały wybuchowe.
- Możliwe, że przyniósł on ze sobą proch lub dynamit, a być może na strychu ukryta była amunicja, o czym Kozłowski nie wiedział. Cała sprawa fantastycznie przedstawiona przez prasę, nadal okryta jest mgłą tajemnicy. Śledztwo trwa – pisał Dziennik Kujawski kilka dni po tragedii.
Ta wersja też upadła, bowiem szybko sprawdzono, że zmarły nie miał dostępu do materiałów wybuchowych w swojej jednostce. Pojawił się jednak wątek dynamitu, którego używano do rozsadzania pobliskich kamieniołomów.
- Nie ma jeszcze zupełnej pewności, czy chciał dokonać zamachu z zemsty, czy też usiłował popełnić samobójstwo. A może padł ofiarą niespodziewanej okoliczności, gdy oczekiwał w pokoju na piętrze spotkania z Łuczakówną? - zastanawiała się prasa.
Niektóre media, zwłaszcza te goniące za sensacją, a w okresie międzywojennym było już ich sporo, nie miały jednak wątpliwości. - Przypuszcza się, że Kozłowski spreparował specjalną bombę – pisał Kurier Poznański.
Równolegle rozpatrywano wątek nieszczęśliwej miłości. Otóż 28-letni Marceli Kozłowski był związany od ośmiu lat z 11 lat starszą od niego córką właścicieli domu, Zofią. Oboje mieli zamiar się pobrać, ale rodzice kobiety stanowczo się temu sprzeciwiali, ponieważ oboje byli blisko spokrewnieni.
Okazało się, że ojciec Łuczakównej oraz matka Kozłowskiego są rodzeństwem z jednej matki, ale różnych ojców. Rodzice zmarłego i jego mieszkająca w Poznaniu siostra starali się go wyswatać w inną kobietą, ale wtedy spotykał się on z wielkimi scenami zazdrości Łuczakówny. Oboje mieli się, mimo przeciwności, ku sobie. - Na tym tle dochodziło do częstych sprzeczek pomiędzy Kozłowskim, a rodzicami Zofii Łuczakówny – informowała prasa.
W pogrzebie Marcelego Kozłowskiego, który odbył się kilka dni po tragedii, wzięły udział tłumy mieszkańców. - Tuż za trumną szła wylękniona i zapłakana Zofia Łuczakówna – pisał Dziennik Kujawski.
W tym czasie śledztwo jeszcze trwało. Ówczesny komendant policji Stanisław Dudek dwoił się i troił, aby wyjaśnić przyczyny wybuchu. Przesłuchiwał licznych świadków pożaru oraz osoby znające stosunki rodzinne Łuczaków i Kozłowskich.
- Szczegóły śledztwa trzymane są w tajemnicy. Jeżeli Kozłowski tajemnicy swego zgonu nie zabrał do grobu, zagadka eksplozji i pożaru niewątpliwie się wyjaśni – pisał Dziennik Kujawski.
Z czasem media o sprawie zapomniały. Wątpliwe, aby ustalono jakieś przyczyny eksplozji oraz stwierdzono, czy nastąpiła przypadkowo, czy była efektem celowego działania. Choć Dziennik Bydgoski wątpliwości nie miał i w listopadzie opublikował fotografię zmarłego pisząc, że „padł ofiarą straszliwej zemsty”. - Wysadził dom ukochanej w powietrze i sam zginął w zgliszczach budynku – napisała bydgoska gazeta.
Zmarłym był 28-letni plutonowy Marceli Kozłowski, z zawodu murarz, który kilka dni wcześniej wrócił z ćwiczeń wojskowych, jakie odbywał w bydgoskim 16. pułku ułanów. Uchodził za człowieka spokojnego, ale bardzo odważnego.
Jak szybko ustalono, źródło eksplozji znajdowało się w oficynie na strychu, a zwęglone zwłoki mężczyzny znaleziono w pokoju przylegającym do miejsca wybuchu. - W czasie akcji ratunkowej jeden ze strażaków ściągnął bosakiem jakąś bezkształtną masę. Oczom obecnych przedstawił się straszny widok, bowiem w bezkształtnej masie rozpoznano zwęglone ciało ludzkie bez nóg – pisał Dziennik Kujawski.
Miało tam go nie być
Właścicielka domu, Florentyna Łuczakowa z córką spały w innej części domu, do której nie doszła eksplozja. Męża pani domu oraz jej synów nie było – mieli firmy budowlane i pracowali poza Pakością.
Co interesujące, gdy podczas początkowej fazy akcji ratunkowej kobiety pytane, czy ktoś jest w płonącej części domu, twierdziły, że nikogo tam nie ma. - Zerwawszy się ze snu, poczęły głośno lamentować, a na pytanie strażaków i policji, czy w płonącym domu ktoś nocuje, oświadczyły kategorycznie, że tam nikogo nie ma – cytowała prasa.
Dopiero później okazało się, że zmarły do domu wszedł jakieś pół godziny przed wybuchem.
Gaz czy dynamit?
Cała Pakość, ale nie tylko, zadawała sobie pytanie: Czym był spowodowany wybuch? Jego siła była tak wielka, że rozsadziła mury i zrzuciła dach na podwórze.
Co mogło mieć taką moc? Pierwsza wersja o eksplozji gazu, którego kurki odkręcono, została niemal od razu wykluczona. W miejscu, gdzie doszło do wybuchu nie było bowiem instalacji.
- Natomiast w innych pokojach, gdzie znajdowała się instalacja, gaz również nie mógł być wypuszczony. Łuczakowie zużyli od 1 października do krytycznej nocy zaledwie półtora metra sześciennego gazu. Ilość ta nie wystarczyłaby do wybuchu – stwierdził kierownik pakoskiej gazowni, Olsztyński.
Skąd więc taka siła? Drugą hipotezą była mocno krążąca wśród mieszkańców plotka, że Kozłowski przywiózł z wojska materiały wybuchowe.
- Możliwe, że przyniósł on ze sobą proch lub dynamit, a być może na strychu ukryta była amunicja, o czym Kozłowski nie wiedział. Cała sprawa fantastycznie przedstawiona przez prasę, nadal okryta jest mgłą tajemnicy. Śledztwo trwa – pisał Dziennik Kujawski kilka dni po tragedii.
Przypadkowo czy celowo?
Ta wersja też upadła, bowiem szybko sprawdzono, że zmarły nie miał dostępu do materiałów wybuchowych w swojej jednostce. Pojawił się jednak wątek dynamitu, którego używano do rozsadzania pobliskich kamieniołomów.
- Nie ma jeszcze zupełnej pewności, czy chciał dokonać zamachu z zemsty, czy też usiłował popełnić samobójstwo. A może padł ofiarą niespodziewanej okoliczności, gdy oczekiwał w pokoju na piętrze spotkania z Łuczakówną? - zastanawiała się prasa.
Niektóre media, zwłaszcza te goniące za sensacją, a w okresie międzywojennym było już ich sporo, nie miały jednak wątpliwości. - Przypuszcza się, że Kozłowski spreparował specjalną bombę – pisał Kurier Poznański.
Byli krewnymi
Równolegle rozpatrywano wątek nieszczęśliwej miłości. Otóż 28-letni Marceli Kozłowski był związany od ośmiu lat z 11 lat starszą od niego córką właścicieli domu, Zofią. Oboje mieli zamiar się pobrać, ale rodzice kobiety stanowczo się temu sprzeciwiali, ponieważ oboje byli blisko spokrewnieni.
Okazało się, że ojciec Łuczakównej oraz matka Kozłowskiego są rodzeństwem z jednej matki, ale różnych ojców. Rodzice zmarłego i jego mieszkająca w Poznaniu siostra starali się go wyswatać w inną kobietą, ale wtedy spotykał się on z wielkimi scenami zazdrości Łuczakówny. Oboje mieli się, mimo przeciwności, ku sobie. - Na tym tle dochodziło do częstych sprzeczek pomiędzy Kozłowskim, a rodzicami Zofii Łuczakówny – informowała prasa.
W pogrzebie Marcelego Kozłowskiego, który odbył się kilka dni po tragedii, wzięły udział tłumy mieszkańców. - Tuż za trumną szła wylękniona i zapłakana Zofia Łuczakówna – pisał Dziennik Kujawski.
Szczegóły w tajemnicy
W tym czasie śledztwo jeszcze trwało. Ówczesny komendant policji Stanisław Dudek dwoił się i troił, aby wyjaśnić przyczyny wybuchu. Przesłuchiwał licznych świadków pożaru oraz osoby znające stosunki rodzinne Łuczaków i Kozłowskich.
- Szczegóły śledztwa trzymane są w tajemnicy. Jeżeli Kozłowski tajemnicy swego zgonu nie zabrał do grobu, zagadka eksplozji i pożaru niewątpliwie się wyjaśni – pisał Dziennik Kujawski.
Z czasem media o sprawie zapomniały. Wątpliwe, aby ustalono jakieś przyczyny eksplozji oraz stwierdzono, czy nastąpiła przypadkowo, czy była efektem celowego działania. Choć Dziennik Bydgoski wątpliwości nie miał i w listopadzie opublikował fotografię zmarłego pisząc, że „padł ofiarą straszliwej zemsty”. - Wysadził dom ukochanej w powietrze i sam zginął w zgliszczach budynku – napisała bydgoska gazeta.