Tęsknota za winem tak słynnym jak wieża
dział: Aktualności / dodano: 07 - 05 - 2022
Był czas, że zaczepionemu pod nocnym sklepem w dowolnym polskim mieście kruszwiczaninowi zdrowie ratowało przyznanie się, skąd pochodzi. - Złota Reneta! Wspaniałe – zachwycali się podpici panowie. Sentyment do trunków znad Gopła trwa po dzień dzisiejszy, choć po fabryce zostało wspomnienie.
Powstała w 1920 roku, a jej międzywojenna świetność była związana z Henrykiem Makowskim. Urodził się w Rumunii, studiował technologię winiarską w Wyższej Szkole Rolniczej na Krymie, gdzie rozpoczął pracę zawodową w wytwórni win księżnej Gagariny. Pracował też na Podolu i prowadził winiarnię w Rumunii.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości osiadł w 1920 roku w Kruszwicy. Początkowo jego zakład był bardzo mały, zatrudniał zaledwie 7 osób,w tym dwóch pracowników wykwalifikowanych i pracownika administracji. Wszystkie prace związane z produkcją, jak krojenie owoców, tłoczenie, filtrowanie, przelewanie i mycie butelek odbywało się ręcznie.
Najpierw zaczęto produkować „Złotą Renetę”. To ona musiała przekonać Polaków, że krajowe wino jest tak samo dobre, jak zagraniczne, dotąd mające wyłączność nad Wisłą. Stopniowo ulepszano produkcję i powstawały coraz nowsze gatunki – Portweiny, Malagi czy Tokaje. Tylko pierwszego roku istnienia w Kruszwicy wyprodukowano około 40 tysięcy litrów wina.
Duże znaczenie dla wzrostu produkcji oraz polepszenia jakości miało zakupienie w Poznaniu 18 beczek o pojemności 10 tysięcy litrów każda. Firma rozrastała się. W kolejnym roku kupiono dużą prasę hydrauliczną, która wpłynęła na wzrost wydajności otrzymywanego soku.
- Nasz przemysł win owocowych posiada już swoją historję. W roku 1920-21 nie było mowy u nas o winie owocowym: solidny kupiec nie chciał o niem słyszeć, zresztą i nasza wytwórczość winna nie stała jeszcze na poziomie należytym. Dziś, psychika zarówno kupców jak i społeczeństwa znacznie pod tym względem się zmieniła, a nasza produkcja winna, zresztą osiągnęła wyżyny, które stawiają na jednem z naczelnych miejsc w Europie. Pomogły do tego trochę czasy inflacji, kiedy import win zagranicznych był minimalny, a więc społeczeństwo musiało zwrócić się ku rynkowi krajowemu w tej dziedzinie. Dzięki temu, oraz dzięki stałej czujności nad poziomem technicznym i jakościowym produkcji, potrafiliśmy stworzyć typy win, które przy niskiej cenie i dobrym gatunku rychło zdobyły sobie rynek krajowy – wyjaśniał w jednym z wywiadów kilka lat po założeniu zakładu Henryk Makowski.
Był polskim Billem Gatesem win, wizjonerem, który wiedział, jakiego produktu potrzebują rodacy, jak go zrobić i jak ich do tego zachęcić. - Pod względem zdrowotnym wino owocowe nie jest gorsze od wina gronowego. Jest ono, bezsprzecznie, zdrowsze bowiem mniej zawiera kwasu winnego, który w połączeniu z solami potasowemi stwarza „winny kamień", powodujący objawy sklerozy, podagry, przeciwnie posiada naturalny kwas cytrynowy i jabłeczny, a więc te składniki, które są zalecane jako leki przy wspomnianych cierpieniach. Dodajmy do tego znaczenie jakie rodzimy przemysł win owocowych ma dla sadownictwa krajowego, a otrzymamy całkowity obraz roli, jaką przemysł ten ma do odegrania w gospodarce kraju – mówił Henryk Makowski w jednym z wywiadów.
Prawda, że brzmi jak słowa rasowego PR-owca XXI wieku? Tymczasem nie zapominajmy, że działo się to sto lat temu. Właściciel zakładu zdawał sobie również sprawę z faktu, że wino trzeba reklamować. Dlatego w wielu czasopismach z lat 20. i 30. ubiegłego wieku można natknąć się na reklamy kujawskich win. Powstawały nawet specjalne wierszyki, dziś brzmiące zabawnie, ale wtedy niewątpliwie pobudzające wyobraźnię potencjalnych klientów.
Powstała w 1920 roku, a jej międzywojenna świetność była związana z Henrykiem Makowskim. Urodził się w Rumunii, studiował technologię winiarską w Wyższej Szkole Rolniczej na Krymie, gdzie rozpoczął pracę zawodową w wytwórni win księżnej Gagariny. Pracował też na Podolu i prowadził winiarnię w Rumunii.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości osiadł w 1920 roku w Kruszwicy. Początkowo jego zakład był bardzo mały, zatrudniał zaledwie 7 osób,w tym dwóch pracowników wykwalifikowanych i pracownika administracji. Wszystkie prace związane z produkcją, jak krojenie owoców, tłoczenie, filtrowanie, przelewanie i mycie butelek odbywało się ręcznie.
Najpierw zaczęto produkować „Złotą Renetę”. To ona musiała przekonać Polaków, że krajowe wino jest tak samo dobre, jak zagraniczne, dotąd mające wyłączność nad Wisłą. Stopniowo ulepszano produkcję i powstawały coraz nowsze gatunki – Portweiny, Malagi czy Tokaje. Tylko pierwszego roku istnienia w Kruszwicy wyprodukowano około 40 tysięcy litrów wina.
Duże znaczenie dla wzrostu produkcji oraz polepszenia jakości miało zakupienie w Poznaniu 18 beczek o pojemności 10 tysięcy litrów każda. Firma rozrastała się. W kolejnym roku kupiono dużą prasę hydrauliczną, która wpłynęła na wzrost wydajności otrzymywanego soku.
- Nasz przemysł win owocowych posiada już swoją historję. W roku 1920-21 nie było mowy u nas o winie owocowym: solidny kupiec nie chciał o niem słyszeć, zresztą i nasza wytwórczość winna nie stała jeszcze na poziomie należytym. Dziś, psychika zarówno kupców jak i społeczeństwa znacznie pod tym względem się zmieniła, a nasza produkcja winna, zresztą osiągnęła wyżyny, które stawiają na jednem z naczelnych miejsc w Europie. Pomogły do tego trochę czasy inflacji, kiedy import win zagranicznych był minimalny, a więc społeczeństwo musiało zwrócić się ku rynkowi krajowemu w tej dziedzinie. Dzięki temu, oraz dzięki stałej czujności nad poziomem technicznym i jakościowym produkcji, potrafiliśmy stworzyć typy win, które przy niskiej cenie i dobrym gatunku rychło zdobyły sobie rynek krajowy – wyjaśniał w jednym z wywiadów kilka lat po założeniu zakładu Henryk Makowski.
Był polskim Billem Gatesem win, wizjonerem, który wiedział, jakiego produktu potrzebują rodacy, jak go zrobić i jak ich do tego zachęcić. - Pod względem zdrowotnym wino owocowe nie jest gorsze od wina gronowego. Jest ono, bezsprzecznie, zdrowsze bowiem mniej zawiera kwasu winnego, który w połączeniu z solami potasowemi stwarza „winny kamień", powodujący objawy sklerozy, podagry, przeciwnie posiada naturalny kwas cytrynowy i jabłeczny, a więc te składniki, które są zalecane jako leki przy wspomnianych cierpieniach. Dodajmy do tego znaczenie jakie rodzimy przemysł win owocowych ma dla sadownictwa krajowego, a otrzymamy całkowity obraz roli, jaką przemysł ten ma do odegrania w gospodarce kraju – mówił Henryk Makowski w jednym z wywiadów.
Prawda, że brzmi jak słowa rasowego PR-owca XXI wieku? Tymczasem nie zapominajmy, że działo się to sto lat temu. Właściciel zakładu zdawał sobie również sprawę z faktu, że wino trzeba reklamować. Dlatego w wielu czasopismach z lat 20. i 30. ubiegłego wieku można natknąć się na reklamy kujawskich win. Powstawały nawet specjalne wierszyki, dziś brzmiące zabawnie, ale wtedy niewątpliwie pobudzające wyobraźnię potencjalnych klientów.
Źle się dzisiaj bawisz? Wnet będzie podnieta
- Humory poprawi nam „Złota Reneta”
Furda płacze, skargi, miłosne zawody!
Mamy na pociechę, Makowskiego miody.
A gdy smutek blady zagości na lica
To go spędzi rychło słociutka „Kruszwica”.
Wojenna zawierucha nie zniszczyła wytwórni win na tyle, aby nie można było szybko wznowić produkcji. Tym bardziej, że odbudowujący kraj lud potrzebował alkoholu, niewyszukanego, ale mocnego. Dziś win znad Gopła już nie ma. Zamieszanie z tym było tak wielkie, że ludzie już sami nie wiedzą, kogo obarczać za to winą.
Krótko po II wojnie światowej Henryk Makowski wrócił do zbudowanego przez siebie zakładu, ale dosłownie na chwilę. W wyniku donosu, został aresztowany i zmarł w więziennej celi Urzędu Bezpieczeństwa w Bydgoszczy. Sam zakład był jednak komunistycznemu aparatowi bardzo potrzebny. Najpierw podlegał Zjednoczeniu Przemysłu Fermentacyjnego, a od 1968 r. Zjednoczeniu Przemysłu Owocowo-Warzywnego w Warszawie.
Od 1 stycznia 1968 r. przedsiębiorstwo działało pod nazwą Kujawskiej Wytwórni Win i Przetworów Owocowo-Warzywnych, a w jego skład wchodziła też przetwórnia owocowo-warzywna w Gniewkowie, wytwórnia cukierków i dwie inowrocławskie olejarnie.
Winiarnia rozpędzała się z roku na rok. W 1948 roku wyprodukowano 410 tysięcy litrów wina, dekadę później już 2,5 miliona litrów, a w 1960 roku – ponad 3 miliony.
- Troską całej załogi jest wydajna i rzetelna praca. Kierownictwo zakładu i związki zawodowe ze swoje strony starają się zapewnić dobre warunki pracy oraz dbają o stałą poprawę warunków socjalno-bytowych pracowników – czytamy w publikacji autorstwa Henryka Łady.
Treść iście propagandowa, ale w firmie działo się chyba jednak dobrze. Być pracownikiem winiarni to było wtedy coś. Oznaczało to nie tylko niezłą pracę, ale też dostęp do wyrobów, które ukradkiem wynoszono „na własne potrzeby”. Winiarnia miała też własny ośrodek wypoczynkowy w Gródku Krajeńskim oraz wysyłała pracowników do innych ośrodków. Jak czytamy w kronikach z lat 70., najbardziej doświadczonymi winiarzami w zakładzie byli Stanisław Lewandowski i Stefan Lewandowski.
Tym, którzy znają smak kruszwickiego wina z lat 70. i 80. trudno będzie w to uwierzyć, ale zdobywało ono nawet nagrody. Wyróżniano wino białe oraz miód pitny „Piast”. - Załoga wytwórni dba o utrzymanie wysokiej jakości produkcji i ma ambicje uzyskania dalszych znaków jakości na swoje wyroby – czytamy we wspomnianej broszurze.
Dlaczego więc, skoro było tak dobrze, tak źle się skończyło? Zbyt prostym byłoby wyjaśnienie, że winiarnia nie przetrwała okresu transformacji ustrojowej. Bardziej bliskie prawdzie byłoby stwierdzenie, że w pewnym momencie źle inwestowano, a wokół firmy zaczęli krążyć rozmaici hochsztaplerzy.
- Czy mniej wina pijemy? No bo jak to jest, że kiedyś było tak dobrze, a dziś jest tak źle? - zastanawia się pan Edward, którego spotkaliśmy w pobliżu winiarni. - Dawniej to był wielki zakład. Dziś pustka. No i kto mi zaprzeczy, ze za komuny było lepiej?
Obiekt przy ulicy Poznańskiej jest ogrodzony solidnym płotem. Przy wielkich halach stoją rzędy skrzynek. Wszystkie są puste. - Polskie wino ma złą opinię. Próbujemy z tym stereotypem walczyć, ale jest ciężko – przyznawał wiceprezes Vin-Konu, który był właścicielem upadłego zakładu, Dariusz Boroński.
To też prawda. „Złota Reneta” oraz inne sztandarowe produkty z winiarni cieszyły się sporą popularnością jedynie wśród miłośników tanich trunków. Określano je mianem „siary” albo „jaboli”. Jednak towar cieszył się wzięciem.
Problemy pojawiły się w połowie lat 90. kiedy to załoga zaczęła protest przeciwko bezczynności wojewody bydgoskiego wobec tragicznej sytuacji ekonomicznej Kujawskiej Wytwórni Win. Firma miała wtedy już zablokowane konta, a bankom winna była 170 miliardów starych złotych. Negocjacje w Urzędzie Wojewódzkim zakończyły się odwołaniem dyrektora Jerzego Żurawicza i wyborem na zarządcę komisarycznego Krzysztofa Dulskiego. Wtedy w firmie pracowało 230 ludzi, a zatrudnienie w najlepszych czasach sięgało 400.
Tadeusz Gawrysiak, burmistrz Kruszwicy w latach upadku zakładu, mówił że nie ma wątpliwości, że to parociąg pociągnął winiarnię na dno. - Pociągnięto rury do centralnej kotłowni przez całe miasto, od cukrowni do winiarni. Na bezsensowną inwestycję wydano 10 milionów zł. Krótko po oddaniu trzeba ją było rozebrać – wspominał.
Od 1 stycznia 1968 r. przedsiębiorstwo działało pod nazwą Kujawskiej Wytwórni Win i Przetworów Owocowo-Warzywnych, a w jego skład wchodziła też przetwórnia owocowo-warzywna w Gniewkowie, wytwórnia cukierków i dwie inowrocławskie olejarnie.
Winiarnia rozpędzała się z roku na rok. W 1948 roku wyprodukowano 410 tysięcy litrów wina, dekadę później już 2,5 miliona litrów, a w 1960 roku – ponad 3 miliony.
- Troską całej załogi jest wydajna i rzetelna praca. Kierownictwo zakładu i związki zawodowe ze swoje strony starają się zapewnić dobre warunki pracy oraz dbają o stałą poprawę warunków socjalno-bytowych pracowników – czytamy w publikacji autorstwa Henryka Łady.
Treść iście propagandowa, ale w firmie działo się chyba jednak dobrze. Być pracownikiem winiarni to było wtedy coś. Oznaczało to nie tylko niezłą pracę, ale też dostęp do wyrobów, które ukradkiem wynoszono „na własne potrzeby”. Winiarnia miała też własny ośrodek wypoczynkowy w Gródku Krajeńskim oraz wysyłała pracowników do innych ośrodków. Jak czytamy w kronikach z lat 70., najbardziej doświadczonymi winiarzami w zakładzie byli Stanisław Lewandowski i Stefan Lewandowski.
Tym, którzy znają smak kruszwickiego wina z lat 70. i 80. trudno będzie w to uwierzyć, ale zdobywało ono nawet nagrody. Wyróżniano wino białe oraz miód pitny „Piast”. - Załoga wytwórni dba o utrzymanie wysokiej jakości produkcji i ma ambicje uzyskania dalszych znaków jakości na swoje wyroby – czytamy we wspomnianej broszurze.
Dlaczego więc, skoro było tak dobrze, tak źle się skończyło? Zbyt prostym byłoby wyjaśnienie, że winiarnia nie przetrwała okresu transformacji ustrojowej. Bardziej bliskie prawdzie byłoby stwierdzenie, że w pewnym momencie źle inwestowano, a wokół firmy zaczęli krążyć rozmaici hochsztaplerzy.
- Czy mniej wina pijemy? No bo jak to jest, że kiedyś było tak dobrze, a dziś jest tak źle? - zastanawia się pan Edward, którego spotkaliśmy w pobliżu winiarni. - Dawniej to był wielki zakład. Dziś pustka. No i kto mi zaprzeczy, ze za komuny było lepiej?
Obiekt przy ulicy Poznańskiej jest ogrodzony solidnym płotem. Przy wielkich halach stoją rzędy skrzynek. Wszystkie są puste. - Polskie wino ma złą opinię. Próbujemy z tym stereotypem walczyć, ale jest ciężko – przyznawał wiceprezes Vin-Konu, który był właścicielem upadłego zakładu, Dariusz Boroński.
To też prawda. „Złota Reneta” oraz inne sztandarowe produkty z winiarni cieszyły się sporą popularnością jedynie wśród miłośników tanich trunków. Określano je mianem „siary” albo „jaboli”. Jednak towar cieszył się wzięciem.
Problemy pojawiły się w połowie lat 90. kiedy to załoga zaczęła protest przeciwko bezczynności wojewody bydgoskiego wobec tragicznej sytuacji ekonomicznej Kujawskiej Wytwórni Win. Firma miała wtedy już zablokowane konta, a bankom winna była 170 miliardów starych złotych. Negocjacje w Urzędzie Wojewódzkim zakończyły się odwołaniem dyrektora Jerzego Żurawicza i wyborem na zarządcę komisarycznego Krzysztofa Dulskiego. Wtedy w firmie pracowało 230 ludzi, a zatrudnienie w najlepszych czasach sięgało 400.
Tadeusz Gawrysiak, burmistrz Kruszwicy w latach upadku zakładu, mówił że nie ma wątpliwości, że to parociąg pociągnął winiarnię na dno. - Pociągnięto rury do centralnej kotłowni przez całe miasto, od cukrowni do winiarni. Na bezsensowną inwestycję wydano 10 milionów zł. Krótko po oddaniu trzeba ją było rozebrać – wspominał.