Dekadę temu "Kinia" doczekał się tablicy
dział: Sport / dodano: 27 - 06 - 2024
- Zwinny jak pantera i szybki – tak wspominają go napastnicy, z których niewielu może się poszczycić tym, że go pokonało. Wychowanek Goplanii, Andrzej Brończyk ma od dekady pamiątkową tablicę.
Coś w tym musi być, że trudno znaleźć człowieka, który wspominałby go źle. Wielu za to ocenia, że dziś takich piłkarzy już coraz mniej – przywiązanych do klubowych barw, koleżeńskich i będących wzorem dla młodszych.
- To był super kolega. Szczególnie duże wsparcie od niego mieli młodzi, którzy wchodzili do szatni. Starał się ich wspierać – wspomina Dariusz Durda, pomocnik, który ponad dwie dekady temu grał z Andrzejem Brończykiem w Zawiszy, który wtedy zajął najwyższe miejsce w I lidze – czwarte.
Do pucharów, w których występy bydgoskiego zespołu byłyby dla bramkarza zwieńczeniem kariery, zabrakło wtedy drużynie kilku „oczek”.
- No ale to była specyficzna sytuacja. Walczyliśmy wtedy o trzecie, premiowane pucharami miejsce z GKS Katowice. Tam przegraliśmy 1:2 po golu, którego nie było. Jednak wtedy śląskim futbolem rządził Marian Dziurowicz, który był też prezesem GKS. Resztę można sobie dopowiedzieć „kropkując” tekst – śmieje się Dariusz Durda, który wtedy w Katowicach zdobył gola.
Dlaczego jednak tyle o Bydgoszczy w tekście o pochodzącym z Inowrocławia bramkarzu? Odpowiedź jest prosta – to Zawisza był klubem, któremu oddał serce, czego nigdy zresztą nie ukrywał i o co pretensji nikt na Kujawach do niego nie ma.
Zaczynał jednak w Goplanii i już jako młody zawodnik musiał wykazywać się hartem ducha. Winien wszystkiemu był niejako jego tata, który starszego brata Edwarda posłał do...Cuiavii.
- Andrzej opowiadał, że w domu bywały często awantury po meczach. Przecież oni między sobą rywalizowali tym bardziej, że jego brat był napastnikiem, a na mecze nie chodziła garstka ludzi, jak dzisiaj, ale po 2-3 tysiące, a derby wspominano tygodniami – mówi prezes Goplanii, Andrzej Prabucki, który wówczas był kierownikiem drużyny.
Brończyk nie był wysokim bramkarzem, ale nadrabiał braki innymi elementami futbolowego kunsztu. - Imponował szybkością. Był pod tym względem najlepszy w drużynie. Nawet, gdy dochodził do czterdziestki, najlepiej wypadał na fotokomórce. To był jego główny atut. Nie był też Herkulesem, jak dzisiejsi bramkarze, ale nadrabiał to dynamiką i skocznością – wspomina Dariusz Durda.
Te piłkarskie zalety szybko dostrzeżono w większych klubach. Czasy były takie, że sportem rządziło wojsko. Kto się wybijał, dostawał powołanie do miasta, w którym był jakiś WKS.
Wtedy pierwszym golkiperem Zawiszy był Wiesław Zembrzuski i tak naprawdę, bydgoski klub mocno Brończyka nie potrzebował.
- W Goplanii on był za to wtedy niezbędny, bo zmiennik był chyba kontuzjowany. Więc udało się nam załatwić tak, że dostał powołanie, ale do jednostki lotniczej przy ulicy Jacewskiej. Ona nie podlegała pod Pomorski Okręg Wojskowy, więc parę miesięcy udało się nam Andrzeja przetrzymać, zanim wojskowi z POW dogadali się z lotnikami z Poznania – śmieje się Andrzej Prabucki.
On także wspomina golkipera jako wyjątkowo skromnego zawodnika, któremu obce było dzisiejsze gwiazdorzenie piłkarzy, którzy o jego sukcesach mogą tylko pomarzyć.
Andrzej Brończyk po przejściu do Zawiszy był zresztą niejako ambasadorem Goplanii. To dzięki jego wstawiennictwu na Orłowską trafiali gracze, którzy bydgoskiemu klubowi nie byli w danym momencie potrzebni.
Tymczasem Brończyk, zgodnie ze swoim nazwiskiem, bronił. I to jak. W jednym z meczów ekstraklasy sam w Warszawie zatrzymał Legię. Zawisza wygrał wtedy 1:0. Później bywało różnie, bo bydgoski zespół spadł, ale kilka lat później znów awansował do grona najlepszych w kraju.
Wtedy w Białymstoku doszło do spotkania dwóch wychowanków Goplanii, grających w ekstraklasie. Kto wie, czy nie było to jedyne takie wydarzenie w historii futbolu w powiecie. Grający w Jagiellonii Piotr Prabucki strzelił gola Andrzejowi Brończykowi i gospodarze wygrali 2:0. Lokalne gazety pisały wówczas, że „goplanista strzelił goplaniście”.
W Zawiszy Andrzej Brończyk zagrał blisko 700 meczów ligowych. Ostatni w ekstraklasie zanotował w wieku ponad 40 lat. Później chwilę występował w Pomezanii Malbork, a następnie trenował Start Radziejów. Zmarł jako szkoleniowiec tego klubu 31 grudnia 2000 roku.
10 lat temu na ścianie kamienicy, w której wychowywał się Andrzej Brończyk, jego żona Grażyna odsłoniła pamiątkową tablicę. W uroczystości uczestniczyło kilkuset ludzi, głównie kibiców.
Na koniec odpowiedź na pytanie, dlaczego mówiono na niego „Kinia”? Okazuje się, że ówczesny szkoleniowiec Zawiszy, Bronisław Waligóra, porównywał go z bramkarzem AS Roma Ginulfim, jednak nie potrafił wymówić jego nazwiska i wymyślił skrót.
Andrzej Brończyk - (ur. 4 lutego 1951 w Inowrocławiu, zm. 31 grudnia 2000 w Bydgoszczy), do Zawiszy przeszedł w 1971 roku (niektóre źródła podają błędnie, że wcześniej). W barwach bydgoskiego klubu zagrał w 693 meczach ligowych. Pod koniec lat 70. trafił do reprezentacji olimpijskiej, w której rozegrał 8 spotkań. Zmarł na atak serca.
Coś w tym musi być, że trudno znaleźć człowieka, który wspominałby go źle. Wielu za to ocenia, że dziś takich piłkarzy już coraz mniej – przywiązanych do klubowych barw, koleżeńskich i będących wzorem dla młodszych.
- To był super kolega. Szczególnie duże wsparcie od niego mieli młodzi, którzy wchodzili do szatni. Starał się ich wspierać – wspomina Dariusz Durda, pomocnik, który ponad dwie dekady temu grał z Andrzejem Brończykiem w Zawiszy, który wtedy zajął najwyższe miejsce w I lidze – czwarte.
Do pucharów, w których występy bydgoskiego zespołu byłyby dla bramkarza zwieńczeniem kariery, zabrakło wtedy drużynie kilku „oczek”.
- No ale to była specyficzna sytuacja. Walczyliśmy wtedy o trzecie, premiowane pucharami miejsce z GKS Katowice. Tam przegraliśmy 1:2 po golu, którego nie było. Jednak wtedy śląskim futbolem rządził Marian Dziurowicz, który był też prezesem GKS. Resztę można sobie dopowiedzieć „kropkując” tekst – śmieje się Dariusz Durda, który wtedy w Katowicach zdobył gola.
Dlaczego jednak tyle o Bydgoszczy w tekście o pochodzącym z Inowrocławia bramkarzu? Odpowiedź jest prosta – to Zawisza był klubem, któremu oddał serce, czego nigdy zresztą nie ukrywał i o co pretensji nikt na Kujawach do niego nie ma.
Zaczynał jednak w Goplanii i już jako młody zawodnik musiał wykazywać się hartem ducha. Winien wszystkiemu był niejako jego tata, który starszego brata Edwarda posłał do...Cuiavii.
- Andrzej opowiadał, że w domu bywały często awantury po meczach. Przecież oni między sobą rywalizowali tym bardziej, że jego brat był napastnikiem, a na mecze nie chodziła garstka ludzi, jak dzisiaj, ale po 2-3 tysiące, a derby wspominano tygodniami – mówi prezes Goplanii, Andrzej Prabucki, który wówczas był kierownikiem drużyny.
Brończyk nie był wysokim bramkarzem, ale nadrabiał braki innymi elementami futbolowego kunsztu. - Imponował szybkością. Był pod tym względem najlepszy w drużynie. Nawet, gdy dochodził do czterdziestki, najlepiej wypadał na fotokomórce. To był jego główny atut. Nie był też Herkulesem, jak dzisiejsi bramkarze, ale nadrabiał to dynamiką i skocznością – wspomina Dariusz Durda.
Te piłkarskie zalety szybko dostrzeżono w większych klubach. Czasy były takie, że sportem rządziło wojsko. Kto się wybijał, dostawał powołanie do miasta, w którym był jakiś WKS.
Wtedy pierwszym golkiperem Zawiszy był Wiesław Zembrzuski i tak naprawdę, bydgoski klub mocno Brończyka nie potrzebował.
- W Goplanii on był za to wtedy niezbędny, bo zmiennik był chyba kontuzjowany. Więc udało się nam załatwić tak, że dostał powołanie, ale do jednostki lotniczej przy ulicy Jacewskiej. Ona nie podlegała pod Pomorski Okręg Wojskowy, więc parę miesięcy udało się nam Andrzeja przetrzymać, zanim wojskowi z POW dogadali się z lotnikami z Poznania – śmieje się Andrzej Prabucki.
On także wspomina golkipera jako wyjątkowo skromnego zawodnika, któremu obce było dzisiejsze gwiazdorzenie piłkarzy, którzy o jego sukcesach mogą tylko pomarzyć.
Andrzej Brończyk po przejściu do Zawiszy był zresztą niejako ambasadorem Goplanii. To dzięki jego wstawiennictwu na Orłowską trafiali gracze, którzy bydgoskiemu klubowi nie byli w danym momencie potrzebni.
Tymczasem Brończyk, zgodnie ze swoim nazwiskiem, bronił. I to jak. W jednym z meczów ekstraklasy sam w Warszawie zatrzymał Legię. Zawisza wygrał wtedy 1:0. Później bywało różnie, bo bydgoski zespół spadł, ale kilka lat później znów awansował do grona najlepszych w kraju.
Wtedy w Białymstoku doszło do spotkania dwóch wychowanków Goplanii, grających w ekstraklasie. Kto wie, czy nie było to jedyne takie wydarzenie w historii futbolu w powiecie. Grający w Jagiellonii Piotr Prabucki strzelił gola Andrzejowi Brończykowi i gospodarze wygrali 2:0. Lokalne gazety pisały wówczas, że „goplanista strzelił goplaniście”.
W Zawiszy Andrzej Brończyk zagrał blisko 700 meczów ligowych. Ostatni w ekstraklasie zanotował w wieku ponad 40 lat. Później chwilę występował w Pomezanii Malbork, a następnie trenował Start Radziejów. Zmarł jako szkoleniowiec tego klubu 31 grudnia 2000 roku.
10 lat temu na ścianie kamienicy, w której wychowywał się Andrzej Brończyk, jego żona Grażyna odsłoniła pamiątkową tablicę. W uroczystości uczestniczyło kilkuset ludzi, głównie kibiców.
Na koniec odpowiedź na pytanie, dlaczego mówiono na niego „Kinia”? Okazuje się, że ówczesny szkoleniowiec Zawiszy, Bronisław Waligóra, porównywał go z bramkarzem AS Roma Ginulfim, jednak nie potrafił wymówić jego nazwiska i wymyślił skrót.
Andrzej Brończyk - (ur. 4 lutego 1951 w Inowrocławiu, zm. 31 grudnia 2000 w Bydgoszczy), do Zawiszy przeszedł w 1971 roku (niektóre źródła podają błędnie, że wcześniej). W barwach bydgoskiego klubu zagrał w 693 meczach ligowych. Pod koniec lat 70. trafił do reprezentacji olimpijskiej, w której rozegrał 8 spotkań. Zmarł na atak serca.