Kulisy inowrocławskiej gastronomii
dział: Inowrocław / dodano: 05 - 06 - 2024
Gdzie była najpyszniejsza golonka i zimna, nie chrzczona wódeczka? W którym lokalu można było wpaść na pyszne flaczki? Gdzie się szło z dziećmi na lody cassate? Jak było w lokalach gastronomicznych w Inowrocławiu? Czas zatarł na tyle wspomnienia, żeby jednoznacznie odpowiadać na te pytania. Ale na pewno „za komuny” lokali gastronomicznych w mieście było zdecydowanie więcej i było w nich tłoczniej.
Były podzielone na kilka kategorii. Najpopularniejsze były te, gdzie podawano tanie obiady i alkohol. Były też bary mleczne oraz restauracje, w których głównie jedzono obiady. No i były kawiarnie, okupowane głównie przez młodzież.
Kiedy w 1963 r. kierownictwo wiecznie zatłoczonej „Popularnej” wpadło na pomysł, że nie będzie można tam palić papierosów, niektórzy nazywali ten pomysł śmiałym, inni natychmiast szukali nowej „mety”. – Lokal prosperuje bardzo dobrze. Wszyscy konsumenci podporządkowują się zakazowi palenia. Dzięki temu w kawiarni króluje wyłącznie zapach kawy. Zmienili się także znacznie stali bywalcy – mniej teraz młodzieży, więcej starszych obywateli – obwieszczała jednak Gazeta Kujawska.
W lutym 1964 r. w inowrocławskim Teatrze Miejskim rozstrzygano konkurs na najbardziej uprzejmych pracowników gastronomii. Wieczór upłynął piosenki i rozrywki, bowiem zaprezentował się zespół muzyczny z Bydgoszczy i toruński humorysta Kordian Liberski. Wydano także okolicznościową satyryczną „Gazetkę handlową”. W czasach PRL praca w placówkach żywienia zbiorowego nie należała do łatwych. – Wiele jest niedociągnięć, sporo utyskiwań na kelnerów, bufetowe, kierowników lokali. Nie można jednak tych ujemnych zjawisk generalizować – komentowała Gazeta Kujawska.
Za przodującego kierownika lokalu we wspomnianym plebiscycie uznano Zygmunta Niewiadomskiego z restauracji „Dworcowej”. – Zakład ten wyróżnia się dobrą organizacją pracy, a jego kierownik szybko reaguje na wszelkie uwagi krytyczne ze strony konsumentów – oceniano.
Zygmunt Niewiadomski był wówczas pracownikiem gastronomii od 7 lat. Ukończył centralny kurs żywienia zbiorowego w Warszawie. Był także cenionym społecznikiem.
Konkurs na najlepszą bufetową wygrała Ludomira Szyperska. Początkowo była kelnerką, a następni dzięki wzorowej pracy awansowała. Jako bufetowa w restauracji „Centralnej” wygrała zdecydowaną większością głosów. – Jest zawsze miła i uśmiechnięta dla każdego konsumenta – czytamy.
Spośród zwycięzców w trzech kategoriach najdłuższy staż pracy w gastronomii miała kelnerka Teresa Kuszowa z restauracji „Centralnej”. – Rozpoczęła pracę jako kelnerka już przed wojną. O jej pracy mówić można wyłącznie w superlatywach. Jest szybka, potrafi polecić konsumentowi odpowiednie danie, zdobyć jego zaufanie i sympatię – opisywała Gazeta Kujawska.
Były podzielone na kilka kategorii. Najpopularniejsze były te, gdzie podawano tanie obiady i alkohol. Były też bary mleczne oraz restauracje, w których głównie jedzono obiady. No i były kawiarnie, okupowane głównie przez młodzież.
Kiedy w 1963 r. kierownictwo wiecznie zatłoczonej „Popularnej” wpadło na pomysł, że nie będzie można tam palić papierosów, niektórzy nazywali ten pomysł śmiałym, inni natychmiast szukali nowej „mety”. – Lokal prosperuje bardzo dobrze. Wszyscy konsumenci podporządkowują się zakazowi palenia. Dzięki temu w kawiarni króluje wyłącznie zapach kawy. Zmienili się także znacznie stali bywalcy – mniej teraz młodzieży, więcej starszych obywateli – obwieszczała jednak Gazeta Kujawska.
W lutym 1964 r. w inowrocławskim Teatrze Miejskim rozstrzygano konkurs na najbardziej uprzejmych pracowników gastronomii. Wieczór upłynął piosenki i rozrywki, bowiem zaprezentował się zespół muzyczny z Bydgoszczy i toruński humorysta Kordian Liberski. Wydano także okolicznościową satyryczną „Gazetkę handlową”. W czasach PRL praca w placówkach żywienia zbiorowego nie należała do łatwych. – Wiele jest niedociągnięć, sporo utyskiwań na kelnerów, bufetowe, kierowników lokali. Nie można jednak tych ujemnych zjawisk generalizować – komentowała Gazeta Kujawska.
Za przodującego kierownika lokalu we wspomnianym plebiscycie uznano Zygmunta Niewiadomskiego z restauracji „Dworcowej”. – Zakład ten wyróżnia się dobrą organizacją pracy, a jego kierownik szybko reaguje na wszelkie uwagi krytyczne ze strony konsumentów – oceniano.
Zygmunt Niewiadomski był wówczas pracownikiem gastronomii od 7 lat. Ukończył centralny kurs żywienia zbiorowego w Warszawie. Był także cenionym społecznikiem.
Konkurs na najlepszą bufetową wygrała Ludomira Szyperska. Początkowo była kelnerką, a następni dzięki wzorowej pracy awansowała. Jako bufetowa w restauracji „Centralnej” wygrała zdecydowaną większością głosów. – Jest zawsze miła i uśmiechnięta dla każdego konsumenta – czytamy.
Spośród zwycięzców w trzech kategoriach najdłuższy staż pracy w gastronomii miała kelnerka Teresa Kuszowa z restauracji „Centralnej”. – Rozpoczęła pracę jako kelnerka już przed wojną. O jej pracy mówić można wyłącznie w superlatywach. Jest szybka, potrafi polecić konsumentowi odpowiednie danie, zdobyć jego zaufanie i sympatię – opisywała Gazeta Kujawska.
Okazuje się, że plebiscyty na najlepiej obsługujących były elementem „polityki gastronomicznej” sygnowanej przez władze komunistycznych krajów. Charakterystycznym rysem socjalistycznej gastronomii miała być bowiem zmiana relacji kelner–konsument.
- Zanim w 1961 roku ukazało się pierwsze wydanie „Poradnika kelnera”, swoistego przewodnika po tym zawodzie, już w poprzedniej dekadzie sporo uwagi poświęcano właściwej postawie obywatelskiej przedstawicieli tego zawodu. Dość charakterystyczny wydaje się artykuł Romana Wojcieszka z 1954 roku. Autor poddał krytyce przedwojenną gastronomię, w której płaca kelnera była znacznie wyższa niż płaca robotnika pracującego w przemyśle ciężkim. Kelner, pozbawiony własnej godności (zazwyczaj nawiązywano do popularnej powieści Stanisława Worcella „Zaklęte rewiry”), miał być wyrazicielem interesów właściciela restauracji, sługą konsumenta, do tego zniewolonym przez szkodliwy moralnie system napiwków. W społeczeństwie socjalistycznym kelner miał być wyrazicielem interesów konsumenta, a relacje konsument–kelner miały zostać pozbawione degradującego elementu, jakim były napiwki. Symbolem nowego otwarcia miał być przytaczany przez prasę przykład stołówki robotniczej w zakładach im. Rákosiego w Budapeszcie. Kelner, który błyskawicznie zmieniał obrus na stoliku, jeśli robotnik pobrudził go rękawem roboczego ubrania, wydawał się być wzorcowym przykładem nowych relacji kelner–konsument – pisze Tadeusz Czekalski w pracy „Przedsiębiorstwa żywienia zbiorowego w realiach PRL : model żywienia zbiorowego w warunkach przyspieszonej modernizacji i jego realizacja”.
W wypadku restauracji warto przypomnieć, że prawo zabraniało podawać wódkę czy piwo bez zakąski, reprezentowanej np. przez galaretkę z nóżek czy klasycznego śledzika. Zakładowe stołówki oraz bary mleczne, wspierane silnie przez ówczesne władze, miały natomiast stanowić swoistą pociechę i wypełniać lukę związaną z niedoborami mięsa na rynku.
Ale przecież peerelowskich lokalach gastronomicznych nie tylko jedzono. To były także miejsca zakrapianych spotkań towarzyskich. Jako jednak że alkohol był jednym z największych problemów socjalizmu (obok samego systemu, rzecz jasna), media nagłaśniały pomysły, które… budziły wątpliwości. Choć już o tych wątpliwościach nie pisano, bo nie były po linii partyjnej.
Otóż w latach 60. kujawska prasa zaproponowała, aby w lokalach utworzono sale bezalkoholowe. Pierwsza pomysł podchwyciła dyrekcja „Centralnej”, która wydzieliła salę konsumpcyjną, w której podawano wyłącznie posiłki. W drugiej sali tej restauracji zabroniono sprzedawać napoje alkoholowe w godzinach 12.00-17.00. Kolejnymi lokalami, które proponowano do takiego eksperymentu były „Klubowa”, „Kameralna” i „Pod Lwem”.
Z wydzielonym miejscem dla niepijących wiąże się zresztą zabawna anegdota związaną z początkami reporterskimi jednego z byłych już dziennikarzy Radia PiK i TVP Bydgoszcz. Otóż w ramach szkolenia reporterskiego wysłano ich kilkadziesiąt lat temu Nysą „w teren”. Nysa jechała od Bydgoszczy w kierunku Włocławka i w każdym miasteczku zostawiała jednego adepta dziennikarstwa, który miał nagrać jakiś ciekawy materiał, a po kilku godzinach Nysa miała go zgarnąć z powrotem co Bydgoszczy.
„Nie wiedziałem właściwie, gdzie jestem, więc poszedłem na ryneczek w tym miasteczku, a tam – jak to w każdym małym miasteczku – restauracja, obok ratusza a jakże. Wszedłem więc na piwo i uwagę moją przykuł stojący w kąciku stoliczek z jednym krzesłem i opisem: „Miejsce dla osoby niepijącej”. Wpadłem więc na pomysł i nagrałem bywalców restauracji, co sądzą o takim pomyśle. Nie przeszkadzało im. A gdy zapytałem, czy ktoś tam w ogóle siada, to po długim namyśle jeden przypomniał sobie, że kiedyś zatrzymał się przejazdem jakiś facet w garniturze, chyba z Warszawy. Zamówił obiad i tam usiadł. W całej restauracji ludzie przestali gadać i tylko patrzyli na niego zdziwieni, więc natychmiast się przesiadł”.
Warto wiedzieć, że za komuny w gastronomii panował dość sztywny podział. Jednak w związku z faktem, że kawiarnie „Zdrojowa”, „Europa” i „Popularna” były o każdej porze dnia przepełnione, na urządzenie kącika kawiarnianego zdecydowała się restauracja „Pod Lwem”. Urządzono w nim kącik kawiarniany dla smakoszy kawy. – Będzie również można otrzymać specjalnie przyrządzone śniadania – zachwalano, a dodatkową atrakcją był fakt, że wyszynk napojów alkoholowych zaczynał się dopiero od 12.00.
Innym wielkim problemem kujawskiej gastronomii był permanentny brak lodów latem. Mieszkańcy wciąż wydzwaniali do gazet z pretensjami, a lodów nie było. Okazało się, że początkowo produkcję lodów hamował… brak dopływu wody. – Sprawa została pomyślnie załatwiona. Dokonano przebudowy doprowadzenia wody do lodziarni – triumfalnie donosiła prasa.
Szybko pojawił się jednak nowy kłopot. Otóż Okręgowa Spółdzielnia Mleczarska zbyt późno dostarczała mleko i śmietanę potrzebną do produkcji lodów. Tym samym nie wywiązywała się z zwartej umowy, a to powodowało opóźnienie w produkcji lodów. Nota bene pyszne były „Bambino”, ale w „Sobótce” na osiedlu Piastowskim wyborne były cassate, a jeśli ktoś chciał z automatu, to szedł do „Donalda” przy Najświętszej Marii Panny (wtedy jeszcze długo Dzierżyńskiego).
Problemem lokali gastronomicznych była też chuliganerka. Milicjanci co rusz wyciągali z holu „Centralnej” łobuzów grających w karty i raczących się alkoholem. Regularnie łupem złodziei padały popielniczki…
No i pamiętajmy o zmorze ówczesnych czasów, czyli znaleziskach w jedzeniu. Muchy i włosy w obiadach to była niemal norma.
Macie jakieś wspomnienia z inowrocławskimi lokalami? Zdjęcia? Można do nas przysyłać: i-kujawyzachodnie@gazeta.pl